Moje Kresy – Ludwika Józefkiewicz cz. 1
Eugeniusz Szewczuk
Wojna to niezwykle ciężkie czasy dla wszystkich, zwłaszcza dla dziecka.
Jeszcze dwa lata przed wyjazdem na tzw. Ziemie Zachodnie razem z innymi dziewczynkami sypałam kwiatki podczas procesji na Boże Ciało. Uroczysta procesja szła tylko wokół naszego kościoła parafialnego w Prusach.
Było to dokładnie 8 czerwca 1944 roku, kiedy trwała jeszcze okupacja niemiecka naszych ziem, na jeden miesiąc przed sowieckim oswobodzeniem naszej wsi. Prusy leżały w niewielkiej odległości w kierunku północno – wschodnim od Lwowa nad rzeką Pełtew.
Procesji Bożego Ciała w dniu 31 maja 1945 roku już nie było, gdyż trwały gorączkowe przygotowania do opuszczenia naszej rodzinnej wsi, zostaliśmy po prostu z Prus wygnani, co było wynikiem sowieckiej polityki wobec Polski i Polaków.
Wojna to niezwykle ciężkie czasy dla wszystkich, zwłaszcza dla dziecka.
Jeszcze dwa lata przed wyjazdem na tzw. Ziemie Zachodnie razem z innymi dziewczynkami sypałam kwiatki podczas procesji na Boże Ciało. Uroczysta procesja szła tylko wokół naszego kościoła parafialnego w Prusach.
Było to dokładnie 8 czerwca 1944 roku, kiedy trwała jeszcze okupacja niemiecka naszych ziem, na jeden miesiąc przed sowieckim oswobodzeniem naszej wsi. Prusy leżały w niewielkiej odległości w kierunku północno – wschodnim od Lwowa nad rzeką Pełtew.
Procesji Bożego Ciała w dniu 31 maja 1945 roku już nie było, gdyż trwały gorączkowe przygotowania do opuszczenia naszej rodzinnej wsi, zostaliśmy po prostu z Prus wygnani, co było wynikiem sowieckiej polityki wobec Polski i Polaków.
Wygnani z ojcowizny, a stało się to za przyczyną „układu jałtańskiego”. Stalin od początku zakładał, że nasze polskie ziemie po przejściu Armii Czerwonej należeć będą do Związku Sowieckiego.
Okrutny los spotkał nie tylko mieszkańców Prus, lecz także mieszkańców setek innych miejscowości z Galicji Wschodniej. Pierwszy transport przesiedleńczy dotarł na nieznane miejsce przeznaczenia, stację kolejową w Rogalicach, już po trzech dniach jazdy, w czwartek dnia 7 czerwca 1945 roku.
Późnym wieczorem, w zupełnych ciemnościach, nieopodal gęstego lasu, musieli szybko się rozładować i czekać… To szybko minie, po dwóch, trzech tygodniach z powrotem powrócimy na swoje – twierdzili wszyscy zgodnie.
W Prusach tymczasem trwały gorączkowe przygotowania do załadunku kolejnego transportu. Pierwszym transportem wyjechali ludzie z północnej części wsi zwanej Górka, Zagrody i Łęgi. Do wyjazdu szykowali się mieszkańcy drugiej połowy wioski. To południowa część, ta od strony Lwowa: Zakarczmie, Zakopy, Zagumienki i Zakościele.
Dla naszej ostatniej grupy wysiedlanych, droga do „drugiej Polski” była straszliwą udręką. Jeszcze w ostatni dzień oktawy Bożego Ciała nieznani Ukraińcy napadli na koczujących przez trzy dni na łące obok stacji kolejowej w Barszczowicach naszych ludzi, kradnąc im parę sztuk krów, między innymi nam dwie krowy, również Pawlaczkom i Mykitom.
W końcu Sowieci podstawili wagony, przed wieczorem załadowaliśmy wszystko, co wolno było wywieźć i czekaliśmy na ruszenie lokomotywy. Tego samego dnia na tejże łące, parafianie skupieni wokół wikarego ks. Alfonsa Gogoła, ustawili polowy ołtarz, na którym kapłan odprawił mszę świętą w intencji szczęśliwej podróży pod opieką Matki Bożej.
Stację kolejową Barszczowice opuściliśmy wcześnie rano w sobotę,9 czerwca. Po wielu perypetiach dotarliśmy najpierw do Kędzierzyna, potem do Byczyny, by ostatecznie wyładować się w Bierutowie (dawne województwo wrocławskie). Dotarliśmy tam dopiero w święto Apostołów Piotra i Pawła, w piątek 29 czerwca 1945 roku. Jechaliśmy w odkrytych wagonach bez żadnego dachu nad głową.
W naszym wagonie jechały ukryte szaty liturgiczne, kielichy i obrazy stacji Drogi Krzyżowej, zabrane z kościoła św. Bartłomieja Apostoła w Prusach. Siostra Maria wspominała zawsze, jak to było podczas jazdy. My z mamą w tym samym wagonie, co kościelny dobytek, zaś na wierzchu leżały brony.
Tak spałyśmy cały czas na tych bronach dla niepoznaki, by nam Sowieci nie zabrali dóbr kościelnych lub ktoś przypadkowo, zwłaszcza na postojach na bocznicach kolejowych, niczego nie ukradł. W dolnej części wagonu, w kąciku, jechała babcia – mama taty wraz z moją siostrą Heleną. Każdy wyjeżdżający gospodarz, który wiózł inwentarz żywy, w jakiś sposób zabezpieczył dla nich karmę na czas podróży.
Liczono, że w drodze będziemy najwyżej tydzień. Jedzenia zwierzynie starczyło na 2 tygodnie, a jechaliśmy prawie trzy. Tak więc większości ludziom zaczęło brakować pożywienia dla krów i koni. Jednakże każdy chłop był zaopatrzony w najbardziej pospolite wówczas narzędzie – kosę i sierpy.
Podczas dłuższego postoju, a każdy o tym wiedział po umówionej długości gwizdu z lokomotywy, ludzie z kosami wyskakiwali z pociągu i starano się ukosić co się tylko dało. Po odjeździe transportu mogło być wielkie zdziwienie miejscowych chłopów, kiedy zobaczyli ogołocone pole czy łąkę.
Większa trwoga mogła być w każdej miejscowości, gdy nagle miejscowi zobaczyli wyskakujących z widłami i kosami ludzi, mogąc to traktować jak banderowski napad. Wieźliśmy skrycie załadowane nasze dobra kościelne, co było srodze zakazane przez władzę sowiecką.
Każdy gospodarz miał wyszczególnione, co mógł zabrać i co wiezie oraz jaki majątek pozostawił na ojcowiźnie. W transporcie na Zachód jechały więc kielichy mszalne, dwie przepiękne monstrancje, które trafiły do kościołów w Dobrzyniu i parafialnego w Szydłowicach, sztandar ufundowany przez przedwojenne społeczeństwo Prus ochotnikom straży ogniowej, a wręczony podczas uroczystego otwarcia remizy strażackiej w 1938 roku przez Wojewodę Lwowskiego Alfreda Biłyka i gen. Władysława Langnera, późniejszego dowódcę obrony Lwowa.
Było też coś wyjątkowego, nasz największy skarb – cudowny obraz Matki Boskiej z Prus. Wszystkie dobra kościelne załadował i ukrył w naszym wagonie szanowany organista Tomasz Bobra ze swoimi braćmi: Kazimierzem i Józefem. Spokrewnieni z tamtymi Bobrami - Emilia i Józef Bobra, byli naszymi sąsiadami w Prusach. Dom ich stał pierwszy od cmentarza. Rodzice tego rodzeństwa pomarli jeszcze w Prusach, oni jako kawaler i panna przyjechali z nami na Ziemie Zachodnie i osiedli w Mikowicach, powiat Namysłów.
Mieszkaliśmy na jednym gruncie razem z Bobrami. Mój dziadek Piotr Serwadczak przyszedł za zięcia do Bobrów, do mojej babci Agnieszki i po weselu zamieszkali obok nich. Urodziło się im pięcioro dzieci: mój tato Alojzy Serwadczak (1891 – 1970), Józef, Rozalia (potem Chmielewska), Maria (potem Kowalkowska) i Magdalena (późniejsza Koziarska).
Dziadek Piotr, rolnik z krwi i kości, każdemu dziecku pragnął zapewnić odpowiedni byt materialny. Był jednak lichego zdrowia. W pewnym okresie swego życia zaczął chorować i szybko zmarł. Babcia Agnieszka Serwadczak dożyła 85 lat, przyjechała z nami na Zachód i zmarła w 1949 roku.
28 lipca 1914 roku wybuchła I. wojna światowa. Pochłonęła 14 milionów istot ludzkich. Był to największy konflikt zbrojny w Europie od czasu wojen napoleońskich. W wyniku porozumienia polskich środowisk konserwatywnych i demokratycznych, w Krakowie powstaje Naczelny Komitet Narodowy.
Z jego inicjatywy były tworzone Legiony Polskie u boku armii austriackiej. Na czele sekcji lwowskiej staje Tadeusz Cieński. Prusy leżące opodal Lwowa podlegały zaborowi austriackiemu. Władze zarządziły powszechną mobilizację, w czasie której wielu mieszkańców naszej wsi zostało objętych poborem do wojska austriackiego.
Walczyli na wielu frontach: serbskim, francuskim, włoskim, a przede wszystkim rosyjskim, gdzie musieli walczyć przeciwko Polakom z zaboru rosyjskiego, wcielonych do armii carskiej.
Tato służył w Legionach Polskich i po zakończeniu działań wojennych szczęśliwie powrócił do domu. W 1921 roku ożenił się z Ewą Lewicką, córką Wojciecha i Zuzanny zd. Serwadczak. Moi dziadkowie, czyli rodzice mojej mamy, mieszkali w Prusach na Górce. Moja mama, Ewa Lewicka urodziła się w 1895 roku.
Kiedy miała 9 lat, czyli w 1904 roku umiera jej mama i zostaje półsierotą. Dziadek Wojciech żeni się powtórnie, tym razem z Zofią Piotrowską. W tym związku urodziło się troje dzieci; Bartłomiej Lewicki, Jan Lewicki i jeszcze jeden męski potomek, którego imienia w tej chwili już nie pamiętam.
Ślub Alojzego Serwadczaka i Ewy Lewickiej odbył się kościele św. Bartłomieja Apostoła w Prusach w 1921 roku. Po hucznym weselisku mama idzie za synową do Serwadczaków mieszkających na Zakościelu, drugi dom od cmentarza. W rok później przyszła na świat ich pierworodna córka Bronisława (1922), umiera mając zaledwie 10 lat.
Mama zawsze mówiła, że to było kochane ich pierwsze dziecko, pieszczone i niestety, bez odporności na choroby. Bronia przeziębiła się, dostała zapalenia płuc i w 1932 roku zmarła. Po Bronisławie na świat przyszła Stanisława (1923).
W czasie II wojny, w listopadzie 1942 roku, wyszła za mąż za Grzegorza Kotlińskiego. Była to dość późna pora jak na wiejskie wesele, było dość chłodno i deszczowo i nawet nasza chata była już przygotowana do zimy, ogacona otawą.
Pamiętam, jak szwagier przychodził z Kamienopola do mojej siostry. W ich wsi ziemia była bardzo twarda, gliniasta, zaś u nas w Prusach czarna. Sądzę, że lepsza, że to był urodzajny czarnoziem. Nasi gospodarze mówili na tamte pola „kamienopolskie błoto”.
Po Stanisławie urodziła się Zofia (1925), potem wyszła za mąż za Jana Bobrę. Następnie u Serwadczaków urodziła się Maria (1928), brat Kazimierz (1931), siostra Helena (1933) i ostatnia Ludwika (1937), czyli moja skromna osoba.
Tato Alojzy Serwadczak był wyróżniającym się gospodarzem w Prusach i działaczem społecznym. Był prezesem dętej orkiestry i skarbnikiem w Spółdzielni Mleczarskiej. Nauczył się krawiectwa, bo jeszcze służąc w wojsku, pracował w wojskowych warsztatach krawieckich jako krawiec, zdobywając tak potrzebne w tym zawodzie doświadczenie.
Kiedy powrócił z wojska kupił maszynę do szycia „Kayser”. To był - jak mawiał -pierwszy sort. Zawsze twierdził, że maszyna firmy „Singer” jest dla niego zbyt mała, bo klientów miał coraz więcej. Zresztą ten zawód w Prusach był bardzo popularny i najlepsi powojenni krawcy brzeskiego „Domu Mody” pochodzili z naszej wsi Prusy.
„Kayser” różniła się od innych okazałym blatem, niewielką pod nim szufladką i żeliwnymi nogami, od góry nakrywana drewnianym wiekiem. Tato doszedł do wielkiej wprawy i szył nawet buty dla naszej licznej 8-osobowejrodziny. Szył buty z cholewkami, a do nich spodnie zwane rajtkami, wówczas bardzo popularne, jedno do drugiego bardzo pasujące.
Mama także musiała brać się krawiectwo w domu, gdyż u nas był taki mały babiniec, czyli 5 dziewcząt i trzeba było nas jakoś ładnie ubrać. Warto zaznaczyć, że organizowane w Prusach przez Lwowskie Towarzystwo Szkoły Ludowej kursy krawieckie ukończyły moje starsze siostry: Zosia i Stasia.
Dużą uwagę w Prusach przywiązywano do hodowli koni, bowiem wieś miała ku temu odpowiednie warunki ze względu na dużą ilość łąk i pastwisk w części wsi zwanej Zakopą i na osuszonych terenach zalewowych lwowskiej rzeki Pełtew.
Co roku Związek Hodowców Koni we Lwowie, podczas wrześniowych Targów Wschodnich przy ulicy Ponińskiego, organizował pokazy najładniejszych koni z całego województwa lwowskiego, Wołynia i Podola.
Mający najładniejsze konie w Prusach, mój tato Alojzy i inny gospodarz Józef Owsiak w latach 1935 – 38 zdobywali liczne nagrody rzeczowe na owych targach, przywożąc do domu piękną uprząż dla koni.
Cdn.
Wspomnień wysłuchał ; Eugeniusz Szewczuk
Osoby pragnące dowiedzieć się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail pilotgienek@wp.pl
Artykuł przeczytano 859 razy