Wspomnienia z Łosiacza - cz. 4
Gienek Szewczuk
Wspomnienia są fragmentem książki jaka ukazała się w 2016 roku pn. „Moje Kresy”. Autorem zdjęć i książki jest Eugeniusz Szewczuk – Przewodniczący Koła Towarzystwa Miłośników Kultury Kresowej w Brzegu.
Tel. do autora 607 565 427.
Teraźniejszość na dawnym Podolu
Wspomnienia są fragmentem książki jaka ukazała się w 2016 roku pn. „Moje Kresy”. Autorem zdjęć i książki jest Eugeniusz Szewczuk – Przewodniczący Koła Towarzystwa Miłośników Kultury Kresowej w Brzegu.
Tel. do autora 607 565 427.
Teraźniejszość na dawnym Podolu
Wspomina Pani Weroniki Antoniewicz – cz.4
Łosiacz na Podolu w powiecie borszczowskim, województwa tarnopolskiego.
Po przejściu frontu zaczęły się na borszczowskim Podolu banderowskie mordy. Przybiegł kiedyś jakiś zadyszany osobnik ze wsi Grabowce i wrzeszczy na całą wieś – ludzie, ludzie u nas już palą i morduje ukraińska banda.
Słychać było krzyki, wycie psów, ukazała się łuna pożarów. Będący zapewne członkiem podziemnej komórki Armii Krajowej bądź innej tajnej organizacji, młody nasz organista Gerega zwołuje ludzi.
Namawia organizujmy się, brońmy się przed banderowcami. Zaczęła się we wsi tworzyć jako taka samoobrona. Banderowcy dokładnie wiedzieli kim jest organista Gerega i co planuje dokonać. Pewnej letniej nocy 1944 roku, uzbrojona ukraińska banda napada na jego rodzinny dom.
Nie zastając poszukiwanego w środku, zagrodę podpalają. Młody Gerega przez okienko na strychu domu zdążył uciec z chaty i ukrył się na rosnącym tuż obok domu olbrzymim drzewie, chowając się wśród gęstych liści i gałęzi. Dom płonął, banderowcy wkoło latali szukając go, a on siedział nad nimi na wspomnianym drzewie.
Rodzinkę organisty tym razem oszczędzono, szukali przede wszystkim za organistą. Rzeczywiście istniała pilna potrzeba zorganizowania się, stworzenia samoobrony przed banderowcami. Kto miał to jednak uczynić – kobiety? Prawie wszyscy mężczyźni ze wsi zostali zabrani na tę straszliwą wojnę.
Tato pisał do nas – wojna się kończy, my już pod Berlinem, niebawem wracamy, pozostańcie w Łosiaczu, nigdzie nie uciekajcie. Tak do mamy pisał tato nic nie wiedząc o banderowcach, ba nawet nie podejrzewając Ukraińców o mordowanie niewinnej polskiej ludności. Nie wiedział też, że u mamy trwała rozterka myślowa, pozostać - jak pisał ojciec, czy powoli pakować się i wyjeżdżać na Zachód.
Pewnej nocy obudził wszystkich domowników huk i turkot jadących kamienistą drogą furmanek. Okazało się, że głównym naszym traktem przemieszczała się ukraińska sotnia. W chwilę potem banderowcy stukali do drzwi chałup i bez pardonu wchodzili do środka. Na własne oczy widziałam jak uzbrojeni po zęby ludzie w wysokich baranich czapach chodzili po całej wsi.
Od razu pomyśleliśmy, niebawem zaczną wszystkich mieszkańców – Polaków mordować. Przy okazji banderowcy chcieli żywcem złapać młodego Geregę. Po ostatniej napaści na jego rodzinny dom, organista przeniósł do tzw. organistówki sądząc, że w murowanym domu będzie miał lepsze schronienie i w razie napaści będzie mógł się w nim bronić przed banderowcami.
W międzyczasie napadli na dom naszego sąsiada Kuki. Gospodarz domu, żołnierz Wojska Polskiego przedwcześnie powrócił z frontu, gdyż ciężko ranny zwolniony został z dalszej służby wojskowej.
Pamiętna studnia do dziś stoi w Łosiaczu.
Banderowcy doskonale wiedzieli kim był Kuka i co wcześnie robił. Potwornie bito żołnierza, żądając oddania polskiego munduru i broni jakoby ten posiadał po powrocie z wojny. Przestraszona czteroletnia córka Kuki tak mocno płakała i wrzeszczała wniebogłosy, że banderowcy tylko straszliwie go pobili, nic w zamian nie zabierając i darowali mu życie.
Od tamtej pamiętnej nocy żona Kuki spała u znajomej Ukrainki, dwaj ich synowie w naszym domu, jednakże do pewnego czasu. Tej samej nocy kolbami karabinów zastukali do naszych drzwi, otworzyła mama. Do izby weszło pięciu drągali i od drzwi już mówią, że będą tu stacjonować. Niebawem do chałupy wszedł zapewne ich dowódca mówiąc do mamy – masz im dać dobrze zjeść i będą u ciebie nocować.
Mama z ledwością wykrztusiła – co mam to dam, jest trochę mleka, chleb. Dobrze, dawaj bo wszyscy głodni. Wszyscy wstali i chóralnie odśpiewali „Szcze umerła Ukraina”. Zapamiętałam to do końca życia. Starszyna poszedł, oni zjedli trochę chleba, popili mlekiem, poukładali się pokotem na podłodze i zasypiali.
Przed snem zażądali jeszcze, by nikt z domowników nie opuszczał domu. Rano mama musiała iść po wodę do tej pamiętnej studni, nadeszła też sąsiadka Magda to mogły chwilę porozmawiać. Słuchaj pełno ich w całej wsi, stacjonują prawie w każdym domu, nie wiemy co będzie dalej. Kazali mamie ugotować dla nich smaczny obiad, rozmawiają po ukraińsku i obserwują co my robimy. Po południu zrobili w Łosiaczu wielki mityng.
Zegnali wszystkich mieszkańców na plac koło Silrady, skrzyżowanie drogi koło Walidudów jak to się wtedy u nas mówiło, w Rynku. Przewodniczącym Silrady był wówczas Ukrainiec wyznaczony przez sowiecką władzę. Podobno bez jego zgody, banderowcy nie mieli prawa tknąć polskich mieszkańców takiej miejscowości, wieś nie mogła być wymordowana, a dobytek spalony.
Tenże człowiek, nazwiska którego już nie pamiętam, stawał zawsze w naszej obronie, w obronie Polaków przed Ukraińcami. Jego żona była polskiego pochodzenia, ale nie wiedzieli o tym banderowcy. Na plac spędzili wszystkich, stary czy młody, chory czy zdrowy. Mama prosiła „naszych” Ukraińców aby ją zostawili w domu, mam dużo roboty, sieczki trzeba narżnąć, koniom i krowom jeść dawać pora. Możesz zostać, ale nie wolno ci się z nikim kontaktować.
Na placu powiedzieli to samo, zabroniono wszystkim jakichkolwiek kontaktów pomiędzy sobą, nie wolno było opuszczać swoich zagród. Gdy potwierdzono brak na wiecu Geregi wszyscy pognali pod kościół szukać organisty. Otoczyli budynek organistówki, wybuchła strzelanina.
Najpierw zastrzelono ojca organisty, niebawem śmiertelnie postrzelili jego matkę. Do broniącego się Geregi wysłano sąsiada Ukraińca z ultimatum, by się poddał. Gdy odpowiedź była negatywna, bo innej spodziewać się nie mogli, nie mając innego wyjścia zaczęli ukradkiem znosić pod organistówkę snopy i wiązki słomy. Zaczęli obstawiać tym dom, by wykurzyć z niego Geregę. Wszystko podpalili, zajęły się drewniane belki domu, dach zaczął płonąć co zmusiło organistę do ucieczki, złapali go.
Męczyli go okrutnie, żywcem zdzierali skórę i posypywali solą. Zabrali go do jednej z zagród w środku wsi, stosując w dalszym ciągu wymyślne tortury. Następnie wywlekli go do lasu i tam skończył się żywot odważnego i mężnego naszego organisty z Łosiacza.
Jak podają źródła pisane prawdopodobnie było to 25 października 1944 roku, bowiem tego dnia banderowcy zamordowali 4 osobową rodzinę, a ich dom spalili.
Po wojnie mój tato próbował dowiedzieć się czegoś więcej od gospodarza domu w którym męczono młodego Geregę. Niczego się jednak nie dowiedział, gdyż mieszkańcy nie mieli odwagi o tym opowiadać. Rzeczywiście jak to było na tym miejscu, pozostanie na zawsze wielką tajemnicą, gdyż wszyscy świadkowie tej ponurej zbrodni prawdopodobnie już nie żyją.
Ukraiński wójt zawzięcie bronił nas i nie zezwalał na spalenie naszej rodzinnej wsi. Mama z wujenką zawsze chodziły wokół domu i pilnowały obejścia. Mnie i kuzynkę zaprowadzano każdego wieczoru do znajomej ukraińskiej rodziny, gdzie noc spędzałyśmy na zapiecku. Do domu wracałyśmy obie rano, wiadomo mordy i napady były zazwyczaj w porze nocnej.
Dzisiejszy Łosiacz
Nasz ukraiński hołowa ciągle mawiał do banderowców – zabijcie najpierw mnie, potem bierzcie się za Polaków, to nas ratowało przed najgorszym, ale do czasu. Pewnej nocy, właściwie o poranku, kiedy mama wstała oporządzić bydło w oborze, zauważyła przybitą na bramie naszej zagrody kartkę z napisem „Polacy uciekajcie, tej nocy na pewno przyjdą po was, chcą was zamordować”.
Taki skrawek bardzo ważnej informacji wisiał na bramie każdego polskiego domu, jak się później dowiedzieliśmy kartki te cichcem w nocy porozwieszał nasz ukraiński hołowa. Jeszcze tego samego dnia olbrzymi tabor złożony z furmanek wyruszył z Łosiacza w stronę Skały Podolskiej. My także załadowaliśmy na wóz najcenniejsze rzeczy i ruszyliśmy z nimi. Wierzono, że wszystko się uspokoi i niebawem wrócimy na swoje.
Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że dla niektórych to pożegnanie z rodzinną wsią, ojczystym domem raz na zawsze. Dla mieszkańców co było na wschodzie najcenniejsze – kilimy, kożuchy, pięknie zdobione ręcznie naczynia, pamiątkowe obrazy, w kufrach wędzona kiełbasa, boczek i słonina. To co teraz nadawało się do jedzenia niebawem, gdy zrobiło się cieplej uległo zepsuciu, połowę tych zapasów zmuszeni byliśmy wyrzucić.
Wszyscy którzy zrozumieli przesłanie hołowy o natychmiastowej ucieczce i dbali o swoje bezpieczeństwo jeszcze tego samego dnia wyjeżdżali do Skały. Był początek zimnej wiosny 1945 roku, zamieszkaliśmy w pożydowskich domach w których brakowało drzwi, okien, przede wszystkim szyb w oknach. W naszym jednym pomieszczeniu spały 4 rodziny, drugie załadowane było tym co przywieźliśmy z Łosiacza. Nie pamiętam gdzie na co dzień stał nasz koń, ale krasulę trzymaliśmy w piwnicy domu.
Największym problemem było wyprowadzenie w wprowadzenie potem po stromym zejściu do piwnicy naszej żywicielki. Z pomocą pozostałych domowników, nie tylko z naszą, ale z innymi także jakoś sobie radziliśmy.
Pasłam ją na łączce koło polowego lotniska w Skale Podolskiej. W tamtych czasach imponowała mi odważna mama. Nie bacząc na mordy banderowców wracała do wsi, pracowała w polu, przygotowywała rolę pod zasiew i inne uprawy. Ciągle jednak rozmyślała – wyjeżdżać czy pozostać jak prosił ojciec.
Jeden transport na Zachód już wyjechał, by wyjechać następnym trzeba było zapisać się w urzędzie i czekać na swoją kolejkę. Po raz kolejny pojechała do wsi chcąc zabronować pole, robota szła wolno, ani się obejrzała nadszedł wieczór. Strach było wieczorem wracać do miasteczka ze względu na Ukraińców.
Spotkała sąsiadkę która także postanowiła zanocować w Łosiaczu. Razem udały się do znajomej Ukrainki Katarzyny Fila prosząc o nocleg. Czemu nie, nocujcie na strychu, miejsca jest dosyć. Obie weszły tam po drabinie, ciemno i nagle… na górze leży uzbrojony banderowiec. Nie bójcie się – mówi do nich, zabrał karabin i zszedł na dół.
Mama znała go, wiedziała z jakiej ukraińskiej rodziny pochodził. W dzień spał, w nocy chodził z innymi i mordował. Bały się zejść, jeszcze bardziej pozostać na strychu, przecież mógł powiedzieć innym, że tam nocujemy. Co robić? Przez całą noc nie zmrużyły oka, nadsłuchiwały czy nie idą, panicznie bały się, ręce same składały się do modlitwy.
Pan Bóg je wysłuchał, włos im z głowy nie spadł. Rano skoro świt przez nikogo nie zauważone powróciły do Skały. Po ogłoszeniu 9 maja 1945 roku zakończenia wojny, mama z innymi rodzinami z nami mieszkającymi postanowiła, że opuszczamy ojcowiznę w Łosiaczu i wyjeżdżamy na Zachód.
Potomkowie rodzin z Łosiacza przed kościołem św. Antoniego.
Łosiacz na Podolu w powiecie borszczowskim, województwa tarnopolskiego.
Po przejściu frontu zaczęły się na borszczowskim Podolu banderowskie mordy. Przybiegł kiedyś jakiś zadyszany osobnik ze wsi Grabowce i wrzeszczy na całą wieś – ludzie, ludzie u nas już palą i morduje ukraińska banda.
Słychać było krzyki, wycie psów, ukazała się łuna pożarów. Będący zapewne członkiem podziemnej komórki Armii Krajowej bądź innej tajnej organizacji, młody nasz organista Gerega zwołuje ludzi.
Namawia organizujmy się, brońmy się przed banderowcami. Zaczęła się we wsi tworzyć jako taka samoobrona. Banderowcy dokładnie wiedzieli kim jest organista Gerega i co planuje dokonać. Pewnej letniej nocy 1944 roku, uzbrojona ukraińska banda napada na jego rodzinny dom.
Nie zastając poszukiwanego w środku, zagrodę podpalają. Młody Gerega przez okienko na strychu domu zdążył uciec z chaty i ukrył się na rosnącym tuż obok domu olbrzymim drzewie, chowając się wśród gęstych liści i gałęzi. Dom płonął, banderowcy wkoło latali szukając go, a on siedział nad nimi na wspomnianym drzewie.
Rodzinkę organisty tym razem oszczędzono, szukali przede wszystkim za organistą. Rzeczywiście istniała pilna potrzeba zorganizowania się, stworzenia samoobrony przed banderowcami. Kto miał to jednak uczynić – kobiety? Prawie wszyscy mężczyźni ze wsi zostali zabrani na tę straszliwą wojnę.
Tato pisał do nas – wojna się kończy, my już pod Berlinem, niebawem wracamy, pozostańcie w Łosiaczu, nigdzie nie uciekajcie. Tak do mamy pisał tato nic nie wiedząc o banderowcach, ba nawet nie podejrzewając Ukraińców o mordowanie niewinnej polskiej ludności. Nie wiedział też, że u mamy trwała rozterka myślowa, pozostać - jak pisał ojciec, czy powoli pakować się i wyjeżdżać na Zachód.
Pewnej nocy obudził wszystkich domowników huk i turkot jadących kamienistą drogą furmanek. Okazało się, że głównym naszym traktem przemieszczała się ukraińska sotnia. W chwilę potem banderowcy stukali do drzwi chałup i bez pardonu wchodzili do środka. Na własne oczy widziałam jak uzbrojeni po zęby ludzie w wysokich baranich czapach chodzili po całej wsi.
Od razu pomyśleliśmy, niebawem zaczną wszystkich mieszkańców – Polaków mordować. Przy okazji banderowcy chcieli żywcem złapać młodego Geregę. Po ostatniej napaści na jego rodzinny dom, organista przeniósł do tzw. organistówki sądząc, że w murowanym domu będzie miał lepsze schronienie i w razie napaści będzie mógł się w nim bronić przed banderowcami.
W międzyczasie napadli na dom naszego sąsiada Kuki. Gospodarz domu, żołnierz Wojska Polskiego przedwcześnie powrócił z frontu, gdyż ciężko ranny zwolniony został z dalszej służby wojskowej.
Pamiętna studnia do dziś stoi w Łosiaczu.
Banderowcy doskonale wiedzieli kim był Kuka i co wcześnie robił. Potwornie bito żołnierza, żądając oddania polskiego munduru i broni jakoby ten posiadał po powrocie z wojny. Przestraszona czteroletnia córka Kuki tak mocno płakała i wrzeszczała wniebogłosy, że banderowcy tylko straszliwie go pobili, nic w zamian nie zabierając i darowali mu życie.
Od tamtej pamiętnej nocy żona Kuki spała u znajomej Ukrainki, dwaj ich synowie w naszym domu, jednakże do pewnego czasu. Tej samej nocy kolbami karabinów zastukali do naszych drzwi, otworzyła mama. Do izby weszło pięciu drągali i od drzwi już mówią, że będą tu stacjonować. Niebawem do chałupy wszedł zapewne ich dowódca mówiąc do mamy – masz im dać dobrze zjeść i będą u ciebie nocować.
Mama z ledwością wykrztusiła – co mam to dam, jest trochę mleka, chleb. Dobrze, dawaj bo wszyscy głodni. Wszyscy wstali i chóralnie odśpiewali „Szcze umerła Ukraina”. Zapamiętałam to do końca życia. Starszyna poszedł, oni zjedli trochę chleba, popili mlekiem, poukładali się pokotem na podłodze i zasypiali.
Przed snem zażądali jeszcze, by nikt z domowników nie opuszczał domu. Rano mama musiała iść po wodę do tej pamiętnej studni, nadeszła też sąsiadka Magda to mogły chwilę porozmawiać. Słuchaj pełno ich w całej wsi, stacjonują prawie w każdym domu, nie wiemy co będzie dalej. Kazali mamie ugotować dla nich smaczny obiad, rozmawiają po ukraińsku i obserwują co my robimy. Po południu zrobili w Łosiaczu wielki mityng.
Zegnali wszystkich mieszkańców na plac koło Silrady, skrzyżowanie drogi koło Walidudów jak to się wtedy u nas mówiło, w Rynku. Przewodniczącym Silrady był wówczas Ukrainiec wyznaczony przez sowiecką władzę. Podobno bez jego zgody, banderowcy nie mieli prawa tknąć polskich mieszkańców takiej miejscowości, wieś nie mogła być wymordowana, a dobytek spalony.
Tenże człowiek, nazwiska którego już nie pamiętam, stawał zawsze w naszej obronie, w obronie Polaków przed Ukraińcami. Jego żona była polskiego pochodzenia, ale nie wiedzieli o tym banderowcy. Na plac spędzili wszystkich, stary czy młody, chory czy zdrowy. Mama prosiła „naszych” Ukraińców aby ją zostawili w domu, mam dużo roboty, sieczki trzeba narżnąć, koniom i krowom jeść dawać pora. Możesz zostać, ale nie wolno ci się z nikim kontaktować.
Na placu powiedzieli to samo, zabroniono wszystkim jakichkolwiek kontaktów pomiędzy sobą, nie wolno było opuszczać swoich zagród. Gdy potwierdzono brak na wiecu Geregi wszyscy pognali pod kościół szukać organisty. Otoczyli budynek organistówki, wybuchła strzelanina.
Najpierw zastrzelono ojca organisty, niebawem śmiertelnie postrzelili jego matkę. Do broniącego się Geregi wysłano sąsiada Ukraińca z ultimatum, by się poddał. Gdy odpowiedź była negatywna, bo innej spodziewać się nie mogli, nie mając innego wyjścia zaczęli ukradkiem znosić pod organistówkę snopy i wiązki słomy. Zaczęli obstawiać tym dom, by wykurzyć z niego Geregę. Wszystko podpalili, zajęły się drewniane belki domu, dach zaczął płonąć co zmusiło organistę do ucieczki, złapali go.
Męczyli go okrutnie, żywcem zdzierali skórę i posypywali solą. Zabrali go do jednej z zagród w środku wsi, stosując w dalszym ciągu wymyślne tortury. Następnie wywlekli go do lasu i tam skończył się żywot odważnego i mężnego naszego organisty z Łosiacza.
Jak podają źródła pisane prawdopodobnie było to 25 października 1944 roku, bowiem tego dnia banderowcy zamordowali 4 osobową rodzinę, a ich dom spalili.
Po wojnie mój tato próbował dowiedzieć się czegoś więcej od gospodarza domu w którym męczono młodego Geregę. Niczego się jednak nie dowiedział, gdyż mieszkańcy nie mieli odwagi o tym opowiadać. Rzeczywiście jak to było na tym miejscu, pozostanie na zawsze wielką tajemnicą, gdyż wszyscy świadkowie tej ponurej zbrodni prawdopodobnie już nie żyją.
Ukraiński wójt zawzięcie bronił nas i nie zezwalał na spalenie naszej rodzinnej wsi. Mama z wujenką zawsze chodziły wokół domu i pilnowały obejścia. Mnie i kuzynkę zaprowadzano każdego wieczoru do znajomej ukraińskiej rodziny, gdzie noc spędzałyśmy na zapiecku. Do domu wracałyśmy obie rano, wiadomo mordy i napady były zazwyczaj w porze nocnej.
Dzisiejszy Łosiacz
Nasz ukraiński hołowa ciągle mawiał do banderowców – zabijcie najpierw mnie, potem bierzcie się za Polaków, to nas ratowało przed najgorszym, ale do czasu. Pewnej nocy, właściwie o poranku, kiedy mama wstała oporządzić bydło w oborze, zauważyła przybitą na bramie naszej zagrody kartkę z napisem „Polacy uciekajcie, tej nocy na pewno przyjdą po was, chcą was zamordować”.
Taki skrawek bardzo ważnej informacji wisiał na bramie każdego polskiego domu, jak się później dowiedzieliśmy kartki te cichcem w nocy porozwieszał nasz ukraiński hołowa. Jeszcze tego samego dnia olbrzymi tabor złożony z furmanek wyruszył z Łosiacza w stronę Skały Podolskiej. My także załadowaliśmy na wóz najcenniejsze rzeczy i ruszyliśmy z nimi. Wierzono, że wszystko się uspokoi i niebawem wrócimy na swoje.
Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że dla niektórych to pożegnanie z rodzinną wsią, ojczystym domem raz na zawsze. Dla mieszkańców co było na wschodzie najcenniejsze – kilimy, kożuchy, pięknie zdobione ręcznie naczynia, pamiątkowe obrazy, w kufrach wędzona kiełbasa, boczek i słonina. To co teraz nadawało się do jedzenia niebawem, gdy zrobiło się cieplej uległo zepsuciu, połowę tych zapasów zmuszeni byliśmy wyrzucić.
Wszyscy którzy zrozumieli przesłanie hołowy o natychmiastowej ucieczce i dbali o swoje bezpieczeństwo jeszcze tego samego dnia wyjeżdżali do Skały. Był początek zimnej wiosny 1945 roku, zamieszkaliśmy w pożydowskich domach w których brakowało drzwi, okien, przede wszystkim szyb w oknach. W naszym jednym pomieszczeniu spały 4 rodziny, drugie załadowane było tym co przywieźliśmy z Łosiacza. Nie pamiętam gdzie na co dzień stał nasz koń, ale krasulę trzymaliśmy w piwnicy domu.
Największym problemem było wyprowadzenie w wprowadzenie potem po stromym zejściu do piwnicy naszej żywicielki. Z pomocą pozostałych domowników, nie tylko z naszą, ale z innymi także jakoś sobie radziliśmy.
Pasłam ją na łączce koło polowego lotniska w Skale Podolskiej. W tamtych czasach imponowała mi odważna mama. Nie bacząc na mordy banderowców wracała do wsi, pracowała w polu, przygotowywała rolę pod zasiew i inne uprawy. Ciągle jednak rozmyślała – wyjeżdżać czy pozostać jak prosił ojciec.
Jeden transport na Zachód już wyjechał, by wyjechać następnym trzeba było zapisać się w urzędzie i czekać na swoją kolejkę. Po raz kolejny pojechała do wsi chcąc zabronować pole, robota szła wolno, ani się obejrzała nadszedł wieczór. Strach było wieczorem wracać do miasteczka ze względu na Ukraińców.
Spotkała sąsiadkę która także postanowiła zanocować w Łosiaczu. Razem udały się do znajomej Ukrainki Katarzyny Fila prosząc o nocleg. Czemu nie, nocujcie na strychu, miejsca jest dosyć. Obie weszły tam po drabinie, ciemno i nagle… na górze leży uzbrojony banderowiec. Nie bójcie się – mówi do nich, zabrał karabin i zszedł na dół.
Mama znała go, wiedziała z jakiej ukraińskiej rodziny pochodził. W dzień spał, w nocy chodził z innymi i mordował. Bały się zejść, jeszcze bardziej pozostać na strychu, przecież mógł powiedzieć innym, że tam nocujemy. Co robić? Przez całą noc nie zmrużyły oka, nadsłuchiwały czy nie idą, panicznie bały się, ręce same składały się do modlitwy.
Pan Bóg je wysłuchał, włos im z głowy nie spadł. Rano skoro świt przez nikogo nie zauważone powróciły do Skały. Po ogłoszeniu 9 maja 1945 roku zakończenia wojny, mama z innymi rodzinami z nami mieszkającymi postanowiła, że opuszczamy ojcowiznę w Łosiaczu i wyjeżdżamy na Zachód.
Potomkowie rodzin z Łosiacza przed kościołem św. Antoniego.
Artykuł przeczytano 2131 razy