Wrocław i Lwów – bratnie miasta cz.V Nastrój i klimat tych miast w powieściach Krajewskiego
Anna Małgorzata Budzińska
„- Znim cóś byłu nie ten tegu, pani aspiarnci. Ta nakirany nie był, ali na nogach nie ustał. ... Rychał trochu i do putni narzygał. A potym kimał jak dzicina. O burmyło jakiś zatylipany.” Takimi słowami odpowiadał panu aspirantowi lwowski batiar. Zaklinał się też policjantowi:
„-Bih me, że ni wim!”
Nie są to cytaty z książki wspomnieniowej o Lwowie. To kryminał.
Lwowskie batiary
„- Znim cóś byłu nie ten tegu, pani aspiarnci. Ta nakirany nie był, ali na nogach nie ustał. ... Rychał trochu i do putni narzygał. A potym kimał jak dzicina. O burmyło jakiś zatylipany.” Takimi słowami odpowiadał panu aspirantowi lwowski batiar. Zaklinał się też policjantowi:
„-Bih me, że ni wim!”
Nie są to cytaty z książki wspomnieniowej o Lwowie. To kryminał.
Lwowskie batiary
Tym razem zaprowadzę Was, Czytelnicy w mroczne krainy półświatka przedwojennego Lwowa i Wrocławia tuż po wojnie. Nie, nie będę opisywać zbrodni, choć posłużę się powieściami kryminalnymi Marka Krajewskiego. To bardzo znany wrocławski pisarz kryminałów.
Większość czytelników kojarzy go przede wszystkim z kryminałami dziejącymi się w przedwojennym Wrocławiu, w niemieckim Breslau.
Jednak miłośnicy jego twórczości wiedzą, że nie tylko o tym mieście napisał.
Czytałam ostatnio cykl jego powieści, w których splata się historia przedwojennego Lwowa z powojennym Wrocławiem. „Erynie” , „Liczby Charona” i „Rzeki Hadesu” to lwowska trylogia Marka Krajewskiego.
Prawdę mówiąc w dziwny sposób czytałam te książki. Nie za bardzo interesowało mnie to co najważniejsze w kryminałach- nie czekałam z niecierpliwością na odpowiedź „Kto zabił?”
Fascynowała mnie podróż sentymentalna do Lwowa i dawnego Wrocławia.
Zachłannie czytałam opisy ulic, domów, knajp. Wczytywałam się w opisy zwyczajów. Wynotowywałam sobie fragmenty pisane bałakiem lwowskim. Porównywałam też Wrocław roku 1946 z tym późniejszym, który znam od dzieciństwa.
W tych książkach nie ma obrazków ani fotografii, jak w większości opracowań wspomnieniowych o Lwowie.
Tam Lwów po prostu się dzieje, żyje swoim życiem a obrazki ze Lwowa maluje słowem Marek Krajewski. Wszystko jakby mimochodem, a jednak łykamy sporą porcję wiedzy, a przede wszystkim klimatu starego Lwowa i Wrocławia.
Znam takich, którzy wiele napisali w bałaku lwowskim, nawet wiersze w tej gwarze tworzyli. Tutaj Krajewski nie wtrąca natrętnie bałaku gdzie się da. Dozuje nam takie zdania, żebyśmy się mogli w nich rozsmakować, żebyśmy tylko poczuli nastrój chwili, żebyśmy się mogli przenieść na moment do tamtego Lwowa.
Magiczne pisanie, magiczny sposób uczenia historii, przypominania dziejów naszego narodu. Jednak fabuła jest przerażająca i pełna ohydy. To nie jest pogodna historyjka.
Na początku trylogii jesteśmy w przedwojennym Lwowie a wstawki o Wrocławiu wybiegają w przyszłość. Natomiast w ostatniej części jesteśmy w polskim już Wrocławiu a fragmenty dotyczące Lwowa przenoszą nas w przeszłość.
Zbrodnia oczywiście tu jest i to okrutne przypadki- bo cóżby to był za kryminał bez tego! Wielbiciele zagadek kryminalnych się nie zawiodą, zaś tacy odmieńcy jak ja zachwycą się klimatem miast w tych powieściach.
Wrocław to moje rodzinne miasto, a ze Lwowa przyjechała moja mama i babcia. Ich wojenne losy były tragiczne a ich tułaczka skończyła się wreszcie we Wrocławiu. Jakże więc mogłabym nie interesować się tymi miastami? Jakże by mogły być mi obojętne kresy Rzeczypospolitej – i te wschodnie - Kresy, i te zachodnie- nasz Dolny Śląsk ?
Krajewski w „Eryniach” pisze : „Lwowianie byli tradycjonalistami i wykazywali się zawsze całkowitą obojętnością na wszelkie nazewnicze innowacje wprowadzane przez władze miejskie. Park Kościuszki określali uparcie starym mianem "Ogrodu Jezuickiego", a Więzienie Karno- Śledcze wciąż nazywali " Brygidkami", choć podłużny, ponury dawny budynek klasztorny przy ulicy Kazimierzowskiej cesarz Józef odebrał siostrom brygidkom ponad półtora wieku wcześniej i od razu przeznaczył do celów penitencjarnych.”
Podobnie było we Wrocławiu i to dwukrotnie w ciągu mojego życia. Po wojnie dziadek z babcią chodzili na ulicę Stalina po zakupy, bo tylko w tej części miasta zachowało się najwięcej niezburzonych budynków. Potem ulicę Stalina przemianowano na Jedności Narodowej, ale pamiętam, że mój dziadek dalej zawsze chodził „ na Stalina”.
Drugim razem, przy okazji zmian ustrojowych było więcej przemianowanych ulic. Tym razem to moje dzieci śmiały się ze mnie gdy mówiłam, że idę na Świerczewskiego, gdy ta ulica była już Piłsudskiego, a plac PKWN stał się Placem Legionów.
A co robili lwowianie po pracy? - „A po ruboci przychodzili tu i w karty pugrali, i wcinali precli, i hary też troszku pupili. Ali to wszystku z fasonym.”
A we Wrocławiu jak było?
„Po śniadaniu w więzieniu na Kleczkowskiej panował taki smród, ze rozprzestrzeniał się na okoliczne ulice. Wtedy to bowiem więźniowie opróżniali wiadra z nieczystościami. Mieszkańcy okolicznych kamienic nie przeklinali, ani nie zatykali nosów. Ci twardzi ludzie z polskich Kresów, którzy niedawno przybyli nad Odrę i zajęli kleczkowskie kamienice, byli przyzwyczajeni nie do takich niedogodności. ...”
2 Bruki Kleczkowskiej, które przemierzał Popielski
Tak, u Krajewskiego wszystko co było we Lwowie to piękne i z fasonem, zaś Wrocław to wstrętne, śmierdzące gruzowisko- nie zgadzam się z takim podejściem! Jak można porównywać przedwojenne, sielskie miasto dostatku ze zburzonym przez wojnę miastem pełnym ludzi- tułaczy, którzy chcieli tu zacząć nowe życie? Nie. Krajewski nie porównuje- kontrast to zamierzony efekt.
Więziona we Wrocławiu kuzynka Edwarda Popielskiego marzyła i wspominała:
„Leokadia pomyślała o jesiennym Ogrodzie Jezuickim. O secesyjnej restauracji w stylu zakopiańskim w jego centrum, gdzie podawano najlepsze lwowskie lody. O dębach Grottgera w najwyższej części parku. Była pewna, że wydałaby swego kuzyna bez wahania gdyby propozycja oprawców brzmiała: powiedz nam gdzie on jest a w nagrodę pojedziesz do Lwowa i będziesz mogła patrzeć na żółte jesienne liście Ogrodu Jezuickiego.”
Ogród Jezuicki
Gdzie indziej tak opisywała Lwów:
„Lwów to metropolia europejska a jednocześnie swojska i przytulna. To miasto pełne życia a jednocześnie skłaniające do refleksji i namysłu.”
A Wrocław?
„ Na tle szaro- różowego koloru nieba odcinały się ruiny miasta- podziurawione pociskami fasady domów, wypalone okna, urwane w połowie spirale schodów i kikuty belek stropowych nad rumowiskiem
Ruiny Wrocławia
Pośród tych dymiących tu i ówdzie ruin, zepchniętych dla umożliwienia ruchu na pobocze ulic, zdarzały się budynki i dzielnice, których rany były tylko powierzchowne.
Tak było właśnie w północnej dzielnicy Kleczków. Tutaj światło poranka przesuwało się po ocalałych kamienicach, w których teraz budziki podrywały na równe nogi ludzi ściśniętych na żelaznych łóżkach i zapluskwionych siennikach.”- tyle Krajewski.
Ja natomiast pamiętam już późniejsze lata i opowieści babci i mamy. Rzeczywiście- w ocalałych domach pełno było pluskiew, a w piwnicach szczurów. Babcia zamieszkała przy ulicy Worcella. Ładne, dwupokojowe mieszkanko, choć bez wygód. Niby Niemcy mają opinię takich porządnickich, lubiących ład i porządek. „Ordnung muss sein” – porządek musi być- podobno ta zasada rządzi narodem niemieckim, ale jest to złudny porządek, powierzchowny.
Na Worcella ściany były wyklejone wieloma warstwami tapet, z wierzchu ładnie, ale pomiędzy tapetami roiły się pluskwy. To był koszmar. Dopiero zdarcie tego paskudztwa, dezynfekcja i pomalowanie ścian oczyściło mieszkanie. Chyba lepsze skromne, pobielone wapnem po kresowemu ściany, niż zapluskwione, piękne tapety poniemieckie!
Wróćmy do Kleczkowa i okolic. Rzeczywiście ta część miasta najmniej ucierpiała i właśnie tam osiedlali się ludzie. „O świcie rozpoczął się poranny ruch. Ludzie tłoczący się przy przystanku tramwajowym na Trzebnickiej, robotnicy pierwszej zmiany śpieszący się do pracy w elektrowni na Łowieckiej, handlarze wynurzający się ze swoimi wózkami z ulic okalających „mały szaberplac” przy Dworcu Nadodrze- wszyscy oni szykowali się do codziennego znoju.
Pragnęli, aby trwała noc i by mogli jeszcze spać- nie chcieli dać się miażdżyć w przepełnionych tramwajach, zapuszczać w kaniony rumowisk, wdychać śmierdzącego dymu wijącego się nad ziemią i trupiej woni piwnic.”- jakże makabryczny obraz miasta i mieszkańców! To prawda, tak było, ale ci znużeni ludzie jednak zabrali się do odbudowy miasta i właściwie stworzyli je sobie na nowo. Cieszyli się i byli dumni, a Popielski?
„Nie odczuwał oficjalnie zadekretowanej radości z szybkiego i spontanicznego rozwoju miasta, ponieważ w tej pieśni o podnoszeniu z gruzów pobrzmiewała fałszywa nuta o bratniej pomocy, jakiej w odbudowie i codziennych troskach udzielały mieszkańcom wojska radzieckie. Ta propagandowa i natrętna radość wywoływała u Popielskiego reakcje gwałtowne.
- Łaski nam Moskale nie robią! – mówił wściekły sam do siebie podczas lektury codziennych gazet. – Zabrali nasz Lwów, a to wyniszczone miasto rzucili nam jak ochłap! A my mamy się radować pomocą tych kacapów! A zresztą jaka pomocą?!- Tym, że rabują i wywożą wszystko do Rosji?
Od framug okien po całe linie produkcyjne!” - niby racja, tak było… Jednak tego nie dało się zmienić. Doceniam, szanuję i podziwiam tych ludzi, którzy nie poddali się nastrojom nostalgii i zniechęcenia jak Popielski. To oni wydźwignęli z ruin miasto i nadali mu swój, kresowy charakter.
Odgruzowywanie Wrocławia
We Lwowie przed wojną natomiast komisarz Popielski chadzał do różnych restauracji i knajp. „Restauracja "Louvre" mieściła się na rogu Kościuszki i Trzeciego Maja, w przepięknej kamienicy Rohatyna.” – teraz jest tam restauracja sieci „Puzata Chata”.
Kamienica Rohatyna
Przed wojną był to znamienity lokal. Przeczytajmy czym się tam zajadano:
„Najpierw spożywali faszerowane jaja na ciepło, pokryte chrupiącą panierką.
Popijali je wódką czystą Pierre'a Smirnoffa. ...
Przy stoliku zjawił się kelner z nową dwustugramowa karafka wódki oraz wazą zupy rakowej w zaparzanym cieście. ... Popielski rozgryzł gorące ciasto i jego usta napełnił móżdżek cielęcy. Odrobina zupy nadała tej kombinacji słonawy posmak. Zamknął oczy.
Od dwóch lat nie jadł niczego co by dorównywało temu specjałowi.”
Jednak Popielski bywał i w spelunkach.
„Edward Popielski siedział w podłym szynku Bombacha na ulicy Bernsteina... Wypił pół stopki wódki i dźgał łyżką maź kapusty w poszukiwaniu skwarków i podsmażanych plasterków kiełbasy.”
Batiary śpiewały nawet o tej knajpie:
„U Bombacha fajna wiara, wcina precli, ćmi cygara.
A kto z nami trzyma sztamy,
Temu lepij jak u mamy.”
Komisarz usłyszał też:
„Ja si tu bardzu częstu katulam, pani władzuchnu, ali ostatniu trochi ten tegu- Uderzył się kantem dłoni w szyję...”
Bywało nawet jeszcze gorzej:
„Obraz jaki ujrzał w knajpie Pod Śledzikiem na placu Unii Brzeskiej nie mieścił się w żadnych kryteriach- ani logicznych, ani emocjonalnych. (…) To co widział tutaj nazwałby zaślubinami Wenery i Gruźlicy.”
A we Wrocławiu komisarz też był bywalcem różnych lokali:
„Przypomniał sobie wypadki poprzedniego wieczoru. Grę w pokera w tajnym prywatnym kasynie przy Dworcu Głównym, dwie setki w Savoyu wypite pod śledzika, swoje nieudane zaloty do jakiejś młodej, lecz biednie ubranej dziewczyny, która podpierała ścianę na potańcówce w Kolorowej. Był to najzwyklejszy wieczór zamożnego wrocławskiego adwokata...”- Wrocław 1950
Ja pamiętam dobrze Savoy z lat 60. Mieszkałam w pobliżu. To była wtedy knajpa milicyjna i dla różnych ważnych osobistości- nie tylko z Polski. Na parkingu zatrzymywały się tam czarne, lśniące lakierem i srebrem wołgi- samochody notabli radzieckich. Dzisiaj to już zwykła restauracja- na szczęście!
Restauracja Savoy na placu Kościuszki
Tak właśnie splata się Lwów i Wrocław w powieściach Krajewskiego. Lwów z roku 1933 i Wrocław z 1946 dzielą rzeki Hadesu - cierpienia, zapomnienia i lamentu.
Popielski tęskni za Lwowem i idealizuje go w myślach, a nie cierpi Wrocławia. Jednak przecież okropieństwo i zgnilizna zbrodni, którą chce rozwikłać nie zaczęła się w zaszczurzonych piwnicach Wrocławia. Jej początki miały miejsce w tym złocistym, pięknym Lwowie.
Poczytajmy jeszcze o tym mieście:
„We Lwowie w 1933 roku było piękne lato. Mimo porannej pory w niedzielę 11 czerwca, w czasie kulminacji lwowskich Targów Wschodnich, w Parku Stryjeńskim panował ogromny tłok. Ludzie cisnęli się wokół Pałacu Sztuki, gdzie pod gołym niebem maestro Leon Boruński grał utwory lżejszego kalibru. Spragnieni mocnych trunków pielgrzymowali do pawilonu Baczewskiego i wypijając gratisowy kieliszek, podziwiali słynną wieżę, zbudowaną z butelek wypełnionych różnokolorowymi likierami.
Rodziny, pokrzepione duchowo na porannych mszach, podziwiały prezentowane w pawilonie rolniczym wystawy kwiatów. Kobiety płynęły między kioskami w przewiewnych letnich galanteriach, dzieci opędzały się od os, które zuchwale atakowały ich lody i cukrowe waty, a mężczyźni zsuwali kapelusze na tył głowy i rozglądali się za „piwem z kotwiczką”, jak powszechnie nazywano pienisty produkt Browarów Lwowskich. „
Istna sielanka… Jest do czego tęsknić…
Park Stryjski we Lwowie przed wojną
Brama do parku Stryjskiego widziana w stronę ul. Pułaskiego, dzisiaj ulica Parkowa
Kocham Wrocław a moja babcia kochała Lwów.
Tylko we Lwowi
Kocham Wrocław
Jeszcze przejdźmy się śladami Popielskiego. Zrobiłam sobie taki spacer z aparatem w ręku:
„Szedł ulicą Kleczkowską, w stronę Reymonta. Przeszedł obok ponurej bramy z judaszem, obok ceglanego muru zwieńczonego budkami strażników, skręcił w lewo i zatrzymał się na przystanku tramwajowym. ...” Wrocław 1949
Nadal jest tam ponure więzienie z wieżami strażniczymi, ale brama już jakaś inna.
Więzienie na Kleczkowskiej
Udało mi się nawet zrobić zdjęcie ze środka- zza krat :
Ja też wsiadłam do tramwaju na tym przystanku:
Przystanek na Reymonta
W ostatniej części trylogii lwowski komisarz Popielski spotyka się z komisarzem niemieckim z przedwojennego Breslau- z Eberhardem Mockiem, który mu pomaga.
Ostatnia legendarna rzeka Chadesu w powieści to Lete- tak Krajewski nazwał ostatni rozdział. Symbolizuje ona zapomnienie, pomaga w pożegnaniu z własną przeszłością. Tak właśnie jest z tymi dwoma komisarzami. Żegnają nie tylko siebie nawzajem ale i przeszłość, która już nie wróci.
Eberhard Mock tak tłumaczył przyjacielowi:
„ Ludzie wypijali wodę z Lete, jednaj z rzek Hadesu. Zapominali wtedy całego swojego minionego żywota- po to, aby wcielić się w nowe ciała”.
Dwaj komisarze żegnają się po zakończeniu trudnych, ciągnących się latami spraw. Obaj mają symboliczne krawaty- jeden to żółć i czerwień- barwy Wrocławia a drugi krawat jest w czerwone i niebieskie pasy- barwy Lwowa. Ich dotychczasowe życie to te barwy, te miasta, które mieli w sercu.
A teraz:
- „ Zostawiamy już na zawsze nasze miasta.- W oczach Mocka zalśniły łzy.
– Nigdy już do nich nie wrócimy. Ty już wyjechałeś na zawsze, a ja wyjeżdżam jutro.”– mówił do Popielskiego.
Lwów
Wrocław
Wrocław i Lwów to bratnie miasta. Cieszmy się, że my możemy już teraz wracać do Lwowa, możemy zwiedzać i wspominać.
Podobnie niemieccy potomkowie Mocka i innych też mogą odwiedzać Wrocław. Doceńmy to, pielęgnujmy pamięć i więzi- z sentymentem, radością , ale bez jakiegokolwiek rewindykalizmu.
Pisząc ten tekst wykorzystałam cytaty z trylogii lwowskiej Marka Krajewskiego: „Erynie” , „Liczby Charona” i „Rzeki Hadesu”
Zamieściłam zdjęcia własne oraz ze stron:
https://www.facebook.com/TylkoWeLwowi?fref=ts
https://www.facebook.com/Breslau.Wroclaw/photos_stream
https://www.facebook.com/Wroclaw/photos_stream
http://janek59.flog.pl/wpis/4397785/szczepcio-i-toncio-batiary-ze-lwowa
http://lwowskie.fotopolska.eu/565360,foto.html
http://podroze.gazeta.pl/podroze/1,114158,12419415,Lwow__Parki_lwowskie.html
Większość czytelników kojarzy go przede wszystkim z kryminałami dziejącymi się w przedwojennym Wrocławiu, w niemieckim Breslau.
Jednak miłośnicy jego twórczości wiedzą, że nie tylko o tym mieście napisał.
Czytałam ostatnio cykl jego powieści, w których splata się historia przedwojennego Lwowa z powojennym Wrocławiem. „Erynie” , „Liczby Charona” i „Rzeki Hadesu” to lwowska trylogia Marka Krajewskiego.
Prawdę mówiąc w dziwny sposób czytałam te książki. Nie za bardzo interesowało mnie to co najważniejsze w kryminałach- nie czekałam z niecierpliwością na odpowiedź „Kto zabił?”
Fascynowała mnie podróż sentymentalna do Lwowa i dawnego Wrocławia.
Zachłannie czytałam opisy ulic, domów, knajp. Wczytywałam się w opisy zwyczajów. Wynotowywałam sobie fragmenty pisane bałakiem lwowskim. Porównywałam też Wrocław roku 1946 z tym późniejszym, który znam od dzieciństwa.
W tych książkach nie ma obrazków ani fotografii, jak w większości opracowań wspomnieniowych o Lwowie.
Tam Lwów po prostu się dzieje, żyje swoim życiem a obrazki ze Lwowa maluje słowem Marek Krajewski. Wszystko jakby mimochodem, a jednak łykamy sporą porcję wiedzy, a przede wszystkim klimatu starego Lwowa i Wrocławia.
Znam takich, którzy wiele napisali w bałaku lwowskim, nawet wiersze w tej gwarze tworzyli. Tutaj Krajewski nie wtrąca natrętnie bałaku gdzie się da. Dozuje nam takie zdania, żebyśmy się mogli w nich rozsmakować, żebyśmy tylko poczuli nastrój chwili, żebyśmy się mogli przenieść na moment do tamtego Lwowa.
Magiczne pisanie, magiczny sposób uczenia historii, przypominania dziejów naszego narodu. Jednak fabuła jest przerażająca i pełna ohydy. To nie jest pogodna historyjka.
Na początku trylogii jesteśmy w przedwojennym Lwowie a wstawki o Wrocławiu wybiegają w przyszłość. Natomiast w ostatniej części jesteśmy w polskim już Wrocławiu a fragmenty dotyczące Lwowa przenoszą nas w przeszłość.
Zbrodnia oczywiście tu jest i to okrutne przypadki- bo cóżby to był za kryminał bez tego! Wielbiciele zagadek kryminalnych się nie zawiodą, zaś tacy odmieńcy jak ja zachwycą się klimatem miast w tych powieściach.
Wrocław to moje rodzinne miasto, a ze Lwowa przyjechała moja mama i babcia. Ich wojenne losy były tragiczne a ich tułaczka skończyła się wreszcie we Wrocławiu. Jakże więc mogłabym nie interesować się tymi miastami? Jakże by mogły być mi obojętne kresy Rzeczypospolitej – i te wschodnie - Kresy, i te zachodnie- nasz Dolny Śląsk ?
Krajewski w „Eryniach” pisze : „Lwowianie byli tradycjonalistami i wykazywali się zawsze całkowitą obojętnością na wszelkie nazewnicze innowacje wprowadzane przez władze miejskie. Park Kościuszki określali uparcie starym mianem "Ogrodu Jezuickiego", a Więzienie Karno- Śledcze wciąż nazywali " Brygidkami", choć podłużny, ponury dawny budynek klasztorny przy ulicy Kazimierzowskiej cesarz Józef odebrał siostrom brygidkom ponad półtora wieku wcześniej i od razu przeznaczył do celów penitencjarnych.”
Podobnie było we Wrocławiu i to dwukrotnie w ciągu mojego życia. Po wojnie dziadek z babcią chodzili na ulicę Stalina po zakupy, bo tylko w tej części miasta zachowało się najwięcej niezburzonych budynków. Potem ulicę Stalina przemianowano na Jedności Narodowej, ale pamiętam, że mój dziadek dalej zawsze chodził „ na Stalina”.
Drugim razem, przy okazji zmian ustrojowych było więcej przemianowanych ulic. Tym razem to moje dzieci śmiały się ze mnie gdy mówiłam, że idę na Świerczewskiego, gdy ta ulica była już Piłsudskiego, a plac PKWN stał się Placem Legionów.
A co robili lwowianie po pracy? - „A po ruboci przychodzili tu i w karty pugrali, i wcinali precli, i hary też troszku pupili. Ali to wszystku z fasonym.”
A we Wrocławiu jak było?
„Po śniadaniu w więzieniu na Kleczkowskiej panował taki smród, ze rozprzestrzeniał się na okoliczne ulice. Wtedy to bowiem więźniowie opróżniali wiadra z nieczystościami. Mieszkańcy okolicznych kamienic nie przeklinali, ani nie zatykali nosów. Ci twardzi ludzie z polskich Kresów, którzy niedawno przybyli nad Odrę i zajęli kleczkowskie kamienice, byli przyzwyczajeni nie do takich niedogodności. ...”
2 Bruki Kleczkowskiej, które przemierzał Popielski
Tak, u Krajewskiego wszystko co było we Lwowie to piękne i z fasonem, zaś Wrocław to wstrętne, śmierdzące gruzowisko- nie zgadzam się z takim podejściem! Jak można porównywać przedwojenne, sielskie miasto dostatku ze zburzonym przez wojnę miastem pełnym ludzi- tułaczy, którzy chcieli tu zacząć nowe życie? Nie. Krajewski nie porównuje- kontrast to zamierzony efekt.
Więziona we Wrocławiu kuzynka Edwarda Popielskiego marzyła i wspominała:
„Leokadia pomyślała o jesiennym Ogrodzie Jezuickim. O secesyjnej restauracji w stylu zakopiańskim w jego centrum, gdzie podawano najlepsze lwowskie lody. O dębach Grottgera w najwyższej części parku. Była pewna, że wydałaby swego kuzyna bez wahania gdyby propozycja oprawców brzmiała: powiedz nam gdzie on jest a w nagrodę pojedziesz do Lwowa i będziesz mogła patrzeć na żółte jesienne liście Ogrodu Jezuickiego.”
Ogród Jezuicki
Gdzie indziej tak opisywała Lwów:
„Lwów to metropolia europejska a jednocześnie swojska i przytulna. To miasto pełne życia a jednocześnie skłaniające do refleksji i namysłu.”
A Wrocław?
„ Na tle szaro- różowego koloru nieba odcinały się ruiny miasta- podziurawione pociskami fasady domów, wypalone okna, urwane w połowie spirale schodów i kikuty belek stropowych nad rumowiskiem
Ruiny Wrocławia
Pośród tych dymiących tu i ówdzie ruin, zepchniętych dla umożliwienia ruchu na pobocze ulic, zdarzały się budynki i dzielnice, których rany były tylko powierzchowne.
Tak było właśnie w północnej dzielnicy Kleczków. Tutaj światło poranka przesuwało się po ocalałych kamienicach, w których teraz budziki podrywały na równe nogi ludzi ściśniętych na żelaznych łóżkach i zapluskwionych siennikach.”- tyle Krajewski.
Ja natomiast pamiętam już późniejsze lata i opowieści babci i mamy. Rzeczywiście- w ocalałych domach pełno było pluskiew, a w piwnicach szczurów. Babcia zamieszkała przy ulicy Worcella. Ładne, dwupokojowe mieszkanko, choć bez wygód. Niby Niemcy mają opinię takich porządnickich, lubiących ład i porządek. „Ordnung muss sein” – porządek musi być- podobno ta zasada rządzi narodem niemieckim, ale jest to złudny porządek, powierzchowny.
Na Worcella ściany były wyklejone wieloma warstwami tapet, z wierzchu ładnie, ale pomiędzy tapetami roiły się pluskwy. To był koszmar. Dopiero zdarcie tego paskudztwa, dezynfekcja i pomalowanie ścian oczyściło mieszkanie. Chyba lepsze skromne, pobielone wapnem po kresowemu ściany, niż zapluskwione, piękne tapety poniemieckie!
Wróćmy do Kleczkowa i okolic. Rzeczywiście ta część miasta najmniej ucierpiała i właśnie tam osiedlali się ludzie. „O świcie rozpoczął się poranny ruch. Ludzie tłoczący się przy przystanku tramwajowym na Trzebnickiej, robotnicy pierwszej zmiany śpieszący się do pracy w elektrowni na Łowieckiej, handlarze wynurzający się ze swoimi wózkami z ulic okalających „mały szaberplac” przy Dworcu Nadodrze- wszyscy oni szykowali się do codziennego znoju.
Pragnęli, aby trwała noc i by mogli jeszcze spać- nie chcieli dać się miażdżyć w przepełnionych tramwajach, zapuszczać w kaniony rumowisk, wdychać śmierdzącego dymu wijącego się nad ziemią i trupiej woni piwnic.”- jakże makabryczny obraz miasta i mieszkańców! To prawda, tak było, ale ci znużeni ludzie jednak zabrali się do odbudowy miasta i właściwie stworzyli je sobie na nowo. Cieszyli się i byli dumni, a Popielski?
„Nie odczuwał oficjalnie zadekretowanej radości z szybkiego i spontanicznego rozwoju miasta, ponieważ w tej pieśni o podnoszeniu z gruzów pobrzmiewała fałszywa nuta o bratniej pomocy, jakiej w odbudowie i codziennych troskach udzielały mieszkańcom wojska radzieckie. Ta propagandowa i natrętna radość wywoływała u Popielskiego reakcje gwałtowne.
- Łaski nam Moskale nie robią! – mówił wściekły sam do siebie podczas lektury codziennych gazet. – Zabrali nasz Lwów, a to wyniszczone miasto rzucili nam jak ochłap! A my mamy się radować pomocą tych kacapów! A zresztą jaka pomocą?!- Tym, że rabują i wywożą wszystko do Rosji?
Od framug okien po całe linie produkcyjne!” - niby racja, tak było… Jednak tego nie dało się zmienić. Doceniam, szanuję i podziwiam tych ludzi, którzy nie poddali się nastrojom nostalgii i zniechęcenia jak Popielski. To oni wydźwignęli z ruin miasto i nadali mu swój, kresowy charakter.
Odgruzowywanie Wrocławia
We Lwowie przed wojną natomiast komisarz Popielski chadzał do różnych restauracji i knajp. „Restauracja "Louvre" mieściła się na rogu Kościuszki i Trzeciego Maja, w przepięknej kamienicy Rohatyna.” – teraz jest tam restauracja sieci „Puzata Chata”.
Kamienica Rohatyna
Przed wojną był to znamienity lokal. Przeczytajmy czym się tam zajadano:
„Najpierw spożywali faszerowane jaja na ciepło, pokryte chrupiącą panierką.
Popijali je wódką czystą Pierre'a Smirnoffa. ...
Przy stoliku zjawił się kelner z nową dwustugramowa karafka wódki oraz wazą zupy rakowej w zaparzanym cieście. ... Popielski rozgryzł gorące ciasto i jego usta napełnił móżdżek cielęcy. Odrobina zupy nadała tej kombinacji słonawy posmak. Zamknął oczy.
Od dwóch lat nie jadł niczego co by dorównywało temu specjałowi.”
Jednak Popielski bywał i w spelunkach.
„Edward Popielski siedział w podłym szynku Bombacha na ulicy Bernsteina... Wypił pół stopki wódki i dźgał łyżką maź kapusty w poszukiwaniu skwarków i podsmażanych plasterków kiełbasy.”
Batiary śpiewały nawet o tej knajpie:
„U Bombacha fajna wiara, wcina precli, ćmi cygara.
A kto z nami trzyma sztamy,
Temu lepij jak u mamy.”
Komisarz usłyszał też:
„Ja si tu bardzu częstu katulam, pani władzuchnu, ali ostatniu trochi ten tegu- Uderzył się kantem dłoni w szyję...”
Bywało nawet jeszcze gorzej:
„Obraz jaki ujrzał w knajpie Pod Śledzikiem na placu Unii Brzeskiej nie mieścił się w żadnych kryteriach- ani logicznych, ani emocjonalnych. (…) To co widział tutaj nazwałby zaślubinami Wenery i Gruźlicy.”
A we Wrocławiu komisarz też był bywalcem różnych lokali:
„Przypomniał sobie wypadki poprzedniego wieczoru. Grę w pokera w tajnym prywatnym kasynie przy Dworcu Głównym, dwie setki w Savoyu wypite pod śledzika, swoje nieudane zaloty do jakiejś młodej, lecz biednie ubranej dziewczyny, która podpierała ścianę na potańcówce w Kolorowej. Był to najzwyklejszy wieczór zamożnego wrocławskiego adwokata...”- Wrocław 1950
Ja pamiętam dobrze Savoy z lat 60. Mieszkałam w pobliżu. To była wtedy knajpa milicyjna i dla różnych ważnych osobistości- nie tylko z Polski. Na parkingu zatrzymywały się tam czarne, lśniące lakierem i srebrem wołgi- samochody notabli radzieckich. Dzisiaj to już zwykła restauracja- na szczęście!
Restauracja Savoy na placu Kościuszki
Tak właśnie splata się Lwów i Wrocław w powieściach Krajewskiego. Lwów z roku 1933 i Wrocław z 1946 dzielą rzeki Hadesu - cierpienia, zapomnienia i lamentu.
Popielski tęskni za Lwowem i idealizuje go w myślach, a nie cierpi Wrocławia. Jednak przecież okropieństwo i zgnilizna zbrodni, którą chce rozwikłać nie zaczęła się w zaszczurzonych piwnicach Wrocławia. Jej początki miały miejsce w tym złocistym, pięknym Lwowie.
Poczytajmy jeszcze o tym mieście:
„We Lwowie w 1933 roku było piękne lato. Mimo porannej pory w niedzielę 11 czerwca, w czasie kulminacji lwowskich Targów Wschodnich, w Parku Stryjeńskim panował ogromny tłok. Ludzie cisnęli się wokół Pałacu Sztuki, gdzie pod gołym niebem maestro Leon Boruński grał utwory lżejszego kalibru. Spragnieni mocnych trunków pielgrzymowali do pawilonu Baczewskiego i wypijając gratisowy kieliszek, podziwiali słynną wieżę, zbudowaną z butelek wypełnionych różnokolorowymi likierami.
Rodziny, pokrzepione duchowo na porannych mszach, podziwiały prezentowane w pawilonie rolniczym wystawy kwiatów. Kobiety płynęły między kioskami w przewiewnych letnich galanteriach, dzieci opędzały się od os, które zuchwale atakowały ich lody i cukrowe waty, a mężczyźni zsuwali kapelusze na tył głowy i rozglądali się za „piwem z kotwiczką”, jak powszechnie nazywano pienisty produkt Browarów Lwowskich. „
Istna sielanka… Jest do czego tęsknić…
Park Stryjski we Lwowie przed wojną
Brama do parku Stryjskiego widziana w stronę ul. Pułaskiego, dzisiaj ulica Parkowa
Kocham Wrocław a moja babcia kochała Lwów.
Tylko we Lwowi
Kocham Wrocław
Jeszcze przejdźmy się śladami Popielskiego. Zrobiłam sobie taki spacer z aparatem w ręku:
„Szedł ulicą Kleczkowską, w stronę Reymonta. Przeszedł obok ponurej bramy z judaszem, obok ceglanego muru zwieńczonego budkami strażników, skręcił w lewo i zatrzymał się na przystanku tramwajowym. ...” Wrocław 1949
Nadal jest tam ponure więzienie z wieżami strażniczymi, ale brama już jakaś inna.
Więzienie na Kleczkowskiej
Udało mi się nawet zrobić zdjęcie ze środka- zza krat :
Ja też wsiadłam do tramwaju na tym przystanku:
Przystanek na Reymonta
W ostatniej części trylogii lwowski komisarz Popielski spotyka się z komisarzem niemieckim z przedwojennego Breslau- z Eberhardem Mockiem, który mu pomaga.
Ostatnia legendarna rzeka Chadesu w powieści to Lete- tak Krajewski nazwał ostatni rozdział. Symbolizuje ona zapomnienie, pomaga w pożegnaniu z własną przeszłością. Tak właśnie jest z tymi dwoma komisarzami. Żegnają nie tylko siebie nawzajem ale i przeszłość, która już nie wróci.
Eberhard Mock tak tłumaczył przyjacielowi:
„ Ludzie wypijali wodę z Lete, jednaj z rzek Hadesu. Zapominali wtedy całego swojego minionego żywota- po to, aby wcielić się w nowe ciała”.
Dwaj komisarze żegnają się po zakończeniu trudnych, ciągnących się latami spraw. Obaj mają symboliczne krawaty- jeden to żółć i czerwień- barwy Wrocławia a drugi krawat jest w czerwone i niebieskie pasy- barwy Lwowa. Ich dotychczasowe życie to te barwy, te miasta, które mieli w sercu.
A teraz:
- „ Zostawiamy już na zawsze nasze miasta.- W oczach Mocka zalśniły łzy.
– Nigdy już do nich nie wrócimy. Ty już wyjechałeś na zawsze, a ja wyjeżdżam jutro.”– mówił do Popielskiego.
Lwów
Wrocław
Wrocław i Lwów to bratnie miasta. Cieszmy się, że my możemy już teraz wracać do Lwowa, możemy zwiedzać i wspominać.
Podobnie niemieccy potomkowie Mocka i innych też mogą odwiedzać Wrocław. Doceńmy to, pielęgnujmy pamięć i więzi- z sentymentem, radością , ale bez jakiegokolwiek rewindykalizmu.
Pisząc ten tekst wykorzystałam cytaty z trylogii lwowskiej Marka Krajewskiego: „Erynie” , „Liczby Charona” i „Rzeki Hadesu”
Zamieściłam zdjęcia własne oraz ze stron:
https://www.facebook.com/TylkoWeLwowi?fref=ts
https://www.facebook.com/Breslau.Wroclaw/photos_stream
https://www.facebook.com/Wroclaw/photos_stream
http://janek59.flog.pl/wpis/4397785/szczepcio-i-toncio-batiary-ze-lwowa
http://lwowskie.fotopolska.eu/565360,foto.html
http://podroze.gazeta.pl/podroze/1,114158,12419415,Lwow__Parki_lwowskie.html
Artykuł przeczytano 4379 razy